o. Piotr Kurkiewicz OFM Cap
Kapucyn, od czternastu lat na misjach w Ukrainie, dojeżdża także do Moskwy, prowadzi Szkołę Życia Chrześcijańskiego i Ewangelizacji św. Maryi.

Prelekcję tę miał wygłosić ks. Artur Sepioło z Gliwic, ale okazało się, że nie może tu przybyć, więc poprosił mnie. Pracuję od czternastu lat na misjach w Ukrainie, dojeżdżając także do Moskwy, prowadzę Szkołę Życia Chrześcijańskiego i Ewangelizacji św. Maryi. Nie jest to do końca taka szkoła jak tzw. Szkoły Nowej Ewangelizacji. Ma ona osiem filii w Ukrainie, jedną w Moskwie i dwie w Polsce (Poznaniu i Wrocławiu). Wkrótce też trafimy do 2 nowych krajów. Wydaje mi się, że ewangelizacja parafii to priorytet nie tyle zapomniany, co częściowo świadomie niechciany, głównie z powodu ignorancji, lenistwa i strachu. Gdy zaś chodzi o role ruchów kościelnych, głównie w Ukrainie, w kontekście ewangelizacji, to dostrzegałem niekiedy z ich strony postawę  wyższości i nonszalancję wobec parafii. Czasami była to wręcz pycha. Właśnie w Ukrainie wykorzystaliśmy pewien obraz biblijny, aby pokazać, jaka powinna być postawa ewangelizacyjna w parafii. Parafia niekiedy sprawia wrażenie starej, bezpłodnej kobiety. Może przypominać ją biblijna Sara Abrahamowa, bezpłodna i już w podeszłym wieku. Okazało się jednak, że Bóg umiłował Sarę (w naszym obrazie parafię) bardziej aniżeli piękną, młodą i jakże płodną Hagar (tu ruchy kościelne: odnowę, oazę, neokatechumenat, szkołę ewangelizacji etc.). Hagar (wspólnoty nowe) pyszni się swoim pięknem. Wspólnota jest piękna, żywa, przynosi owoce, jest płodna; parafia często nie. W tajemniczych zrządzeniach Boga okazuje się jednak, że prawdziwe potomstwo, owocowanie prowadzące ku zbawieniu, przyjdzie z łona starej Sary, a nie młodej Hagar. Ksiądz Blachnicki, którego pośrednio jestem wychowankiem, chciał, aby Ruch Światło-Życie prowadził do służby parafii, która jest objawieniem Kościoła tu i teraz, na tym skrawku ziemi, aby wspólnota służyła parafii, ma być jej służącą, ma służyć, umywać nogi.
Być może niekiedy właśnie arogancja wspólnot jest powodem, dla którego proboszczowie nie chcą widzieć ruchów w swoich parafiach. Trudno się temu dziwić. Byłem kiedyś świadkiem, jak pewna kobieta rozmawiała z proboszczem, próbując zainteresować go neokatechumenatem, do którego sama należała. Robiła to w taki sposób, że po rozmowie sam byłem wzburzony i stałem po stronie księdza. Ten oczywiście nie chciał neokatechumenatu już przed rozmową, ale po niej  - nie chciał podwójnie. Ruchy w parafii mają być służącą, nie jak Hagar, ale jak Maryja wobec Józefa. Maryja była doskolalsza od Józefa, ale on ze sposobu Jej mówienia, bycia i postępowania tego nie odczuwał. Józef - symbol niedoskonałej (choć i świętej świętością Kościoła) parafii, Maryja  - symbol wspólnoty. Józef prowadzi i kieruje, Maryja - służy, pomimo, że taka święta - właśnie dlatego, że taka święta!
Prelegent zaplanował swoje wystąpienie w trzech punktach. Chciał mówić o mentalności ewangelizacyjnej inicjatora ewangelizacji, czyli proboszcza; o zespole ludzi przekonanych do tego dzieła, czyli wikarych i świeckich oraz o tym, że planowanie ewangelizacji musi być dobre, czyli dalekosiężne, racjonalne, logiczne, w oparciu o jakąś strategię.


Mentalność ewangelizacyjna

Oto zmiany, które powinny dokonać się w inicjatorze tej ewangelizacji, czyli w proboszczu. Pierwsza zmiana:

  • od głoszenia swoimi siłami i pomysłami do napełnienia się Duchem Świętym. Chodzi więc o to, żeby proboszcz prosił pokornie Pana Jezusa o światło i moc. Chciałbym tu wspomnieć o pewnym wydarzeniu. Byłem kiedyś na Kongresie Odnowy Charyzmatycznej w Częstochowie. Ralph Martin pięknie mówił o ewangelizacji, a ja byłem jeszcze młody i bardziej podatny niż teraz, więc postanowiłem iść i ewangelizować. Mój towarzysz przestraszył się w ostatniej chwili, i zostałem sam jak palec. Poszedłem jednak, modląc się i bojąc. W pewnej restauracji spytałem właścicieli, czy mogę skierować do ludzi parę słów. Zgodzili się, więc zacząłem. Rozmawiałem z kilkoma osobami, ale ponieważ powstało zamieszanie, wyszliśmy na zewnątrz.  Zebrała się grupka ludzi, rozmawialiśmy o Bogu – pierwsze strachy były już za nami. I wtedy jakiś narkoman postawił  trudne pytanie, na które ze swego doświadczenia nie mogłem odpowiedzieć, chyba że z książek, ale nie o to chodziło. I nagle Bóg w tej grupce dyskusyjnej dał świadka, człowieka, który kilka lat był narkomanem. Podarował mi świadka akurat w tym momencie, w którym go potrzebowałem i to takiego, jakiego potrzebowałem. Okazało się także potem, że jedna z dziewczyn uczestniczących w tej dyskusji, widząc dużą grupę duchownych, po drugiej stronie Alei Najświętszej Maryi Panny, przebiegła na drugą stronę ulicy i prosiła ich o modlitwę. Oni także byli uczestnikami kongresu i oto w liczbie trzydziestu „dusz nieśmiertelnych” modlili się za mnie! Gdy się o tym wszystkim dowiedziałem, zrozumiałem, że chociaż zawiódł mnie „czynnik ludzki”, czyli mój towarzysz, to jednak, gdy poszedłem za wezwaniem Bożym, Pan podarował mi świadka, stworzył miłą atmosferę w grupie i dał Kościół, który pięćdziesiąt metrów dalej modlił się za całą sprawę. A więc zmiana musi się dokonać w proboszczu – od głoszenia własnymi siłami i pomysłami, do napełnienia się Duchem Świętym, m.in. Duchem odwagi i ryzyka. Trzeba więc co wieczór klęknąć przy łóżku i pokornie modlić się do Wszechmogącego, aby dał Ducha Świętego i aby Duch Święty poprowadził w mocy. Odczułem tę moc (tzn. nie czułem jej w „kościach”, bo wszystko tam drżało), okazało się, ku memu zaskoczeniu,  moc była ze mną– i właśnie o to chodzi.
  • Zmiana mentalności od słowa „niektórzy” do przekonania, że „wszyscy”. Wyjaśnię najpierw, jak ja to przeżyłem, by nie brzmiało zbyt abstrakcyjnie. W Krasiłowie, w Ukrainie parokrotnie próbowałem zainicjować grupę Anonimowych Alkoholików. I pieniądze dawałem, i rozmawiałem, i modliłem się, pościłem – nic z tego. Chyba dwa czy trzy razy zaczynałem, ale nic z tego nie wychodziło. Pewnego dnia przyprowadzono mi trzeźwego od czterech dni alkoholika, który cały zapuchnięty, brudny, płakał, żeby go przyjąć. Przyjąłem go jako bezdomnego i okazało się, że dzięki niemu po dwóch miesiącach miałem całkiem sporą grupę AA. Ale gdy na niego po raz pierwszy spojrzałem, to nawet złamanego szeląga bym nie dał. Wtedy Bóg mnie uczył, by nie patrzeć na twarz, wykształcenie, ubiór, bo nie wiemy, co za łaska w tym człowieku drzemie i wcale nie musimy być w danej kwestii lepsi od niego. Są sprawy, w których jako proboszcz z wykształceniem i możliwościami, mogę być po prostu gorszy. Słyszałem niedawno proroctwo, w którym Pan mówił, iż wszyscy jesteśmy ziarenkami i - nawet jeżeli grzeszni - to ziarnami pełnowartościowymi. Właśnie ten alkoholik był ziarnem pełnowartościowym, chociaż tylko cztery dni minęły, jak przestał pić, bo okazało się, że moc łaski była z nim.
  • Zmiana mentalności proboszcza od ewangelizowania stylem życia do ewangelizowania jako styl życia. Wielu, nie tylko proboszczów, sądzi, że wystarczy pomagać, być jak Caritas w życiu i wtedy wszyscy się nawrócą - gdy proboszcz jest łagodny, miłosierny i uśmiechnięty. Dobrze jest być łagodnym, skromnym i pełnym prostoty, ale jeśli naprawdę takim się jest, to Bóg wprowadza nas w sytuacje, w których niejako spontanicznie przechodzi się od sympatycznego tylko sposobu bycia do głoszenia Dobrej Nowiny o Panu Jezusie.
  • Zmiana podejścia od oczekiwania, że wszyscy zachwycą się nami i przyjdą do nas, do wyjścia na zewnątrz terenów kościelnych. Postawa zła: przecież wszyscy wiedzą, gdzie jest kościół, to niech przyjdą! Jest to podejście typowe w prawosławiu. -„Wszyscy słyszą dzwony?” – „Wszyscy wiedzą, kiedy „swiata liturgija”? – „To niech przyjdą”. Skutkiem tego w Ukrainie centralnej i wschodniej, w wiosce, która liczy kilkaset lub parę tysięcy dusz, w niedzielę w cerkwi nie będzie więcej, niż dziesięć osób (średnia wieku oczywiście dosyć wysoka). Natomiast protestanci nie mają takich problemów, szczególnie właśnie w Ukrainie centralnej i wschodniej, gdzie zostały wydarte korzenie tradycyjnej religijności. Tam, jeśli proboszcz wybudował kościół, np. w roku 1990, czyli siedemnaście lat temu, to będzie miał nie więcej niż stu, dwustu realnych parafian, dominicantes, czyli przychodzących w niedzielę. Natomiast pastor, który też w 1990 roku rozpoczął budownictwo, a może nawet nie rozpoczął, bo brakowało pieniędzy, ale zaczął z gitarą śpiewać i zaczepiać ludzi na rogach ulic, spotykać się w domach i teatrach - ten pastor po siedemnastu latach będzie miał do tysiąca wiernych (przelicznik jest więc jeden do dziesięciu). Tak jest wszędzie na wschód od Kijowa. Po prostu zawodzi teologia pastoralna, metoda. My mamy kościół i uderzamy w dzwony. Oni wypożyczają pomieszczenia i głoszą słowo, drukują książki, zamiast kupować worki z cementem. I zaczynają od dorosłych, a my najczęściej od dzieci, które gdzieś łapiemy, nie znając nawet rodziców. Protestanci   zaczynają od dorosłych, a kończą na dzieciach. Wszędzie, w centrum i na wschodzie Ukrainy mają dziesięć razy więcej ludzi  (nie ma wyjątków, czasami jest nawet razy dwadzieścia albo razy trzydzieści). A wszyscy przecież zaczynali w tym samym czasie i mieli podobne środki. I nie jest prawdą, że oni kupują sobie wyznawców. Odwrotnie. Kto idzie do protestantów, płaci dziesięcinę, podczas gdy katolicy oddają Kościołowi co miesiąc nie dziesięć procent, ale o wiele mniej – dwa - trzy procenty, czasem - jeden. Ale też protestanci nie boją się wychodzić do ludzi, to ich charyzmat, błogosławieństwo od Boga.
  • Mówimy z doświadczenia, a nie z teorii. W ewangelizacji parafii, czy w ogóle jakiejkolwiek ewangelizacji, trzeba mówić z doświadczenia, a nie z książek. To jak wtedy, gdy ten chłopak w Częstochowie postawił trudne pytanie: „Czy Bóg jest w stanie uporać się z moim uzależnieniem?”. Co ja miałem mu powiedzieć – że tak, ponieważ jest wszechmocny i przeczytaj o tym w podręczniku teologii dogmatycznej? Na szczęście Pan postawił kogoś, kto był narkomanem i doświadczył, że Bóg rzeczywiście może się z tym uporać, choć ludzie i ośrodki terapeutyczne – nie. Czekałem na to słowo i otrzymałem świadka. Nie chciałbym odpowiedzić mu z książki, chociaż mógłbym.
  • Przejście od działania wyuczonego do działania natchnionego. Chodzi o prowadzenie Boże, o to, że trzeba porzucić swoje ambicjonalne plany i niestety poczekać na Boga. Doświadczyłem kiedyś, co to znaczy czekać na Boga i na Boże prowadzenie. Pewnego dnia Pan przyszedł do mnie (mam nadzieję, że On) i powiedział, że mam zebrać wszystkich moich przyjaciół (tych religijnych i uduchowionych) w Poznaniu i pójść na Stary Rynek: "Będziesz tam głosić Słowo, a oni mają patrzeć". Był tam mój szwagier z gitarą, grał i śpiewał. Wkrótce obaj ochrypliśmy. Przyjaciele pomogli mi zebrać początkowe audytorium w liczbie około trzydziestu osób. Na Starym Rynku w centrum Poznania głosiłem Słowo, wskoczyłem na ławkę i trząsłem się jak galareta. Im dłużej głosiłem, tym mniej się trząsłem, tym mniej się bałem. W pewnym momencie zebrało się już około stu, dwustu osób, a ja krzyczałem do nich, bo nie miałem żadnego nagłośnienia. Krzyczałem do nich tak przez godzinę. Potem podziękowałem grzecznie i pomachałem ręką, oni też, ateiści i nieateiści, wszyscy pomachali mi ręką i długo jeszcze nie chcieli się rozejść. Wtedy m. in. podeszła do mnie dziewczyna, cała zapłakana i poprosiła o spowiedź. Okazało się, że osiem lat nie była u spowiedzi, ani w kościele. W ten dzień obudziła się z pragnieniem wyspowiadania się i z wielkim strachem – gdzie to zrobi?: „Do kościoła nie pójdę, bo ksiądz nakrzyczy i ludzie usłyszą”. I powiedziała Panu Bogu tak: „Jeśli spotkam kapłana na ulicy, to się u niego wprost na ulicy wyspowiadam”. Popołudniu weszła z koleżankami na ten Stary Rynek i zobaczyła kapłana, czyli mnie, nieszczęsnego, ochrypłego,  stojącego na ławce i rozpłakała się. Potem była spowiedź. Następnie gadałem z chłopakiem, który argumentom wiary nie chciał się poddać. Byłem bardzo zmęczony i nie miałem już sił na niego. Powiedziałem mu więc: „Wiesz co, nie mam już czasu ani ochoty, ale powiem ci jedno – Bóg chce, żebyś był Jego samurajem”. A on aż usiadł... Okazało się, że od wczesnego dzieciństwa trenuje wschodnią walkę mieczem samurajskim. Nie wiem, co się z nim dalej stało, natomiast wiem, że w wyniku mojego głoszenia zawiązało się wtedy w Poznaniu skromne środowisko, z którego wyrosły po latach cztery rzeczywistości: – Szkoła Życia Chrześcijańskiego i Ewangelizacji (filia naszej szkoły ukraińskiej), tak zwane  poznańskie uwielbienia "Bogu jedynemu chwała" (muzycy poznańscy, co miesiąc, na otwartych przestrzeniach, w centrum miasta), teatr ewangelizacyjny Droga oraz wspólnota charyzmatyczna (z której wywodzą się te dzieła). Myślę, że wszystko to jest owocem m.innymi owego mojego strachu oraz tego, że Najwyższy zechciał zstąpić i już wtedy potwierdzał to dwoma małymi cudami. Warto więc czekać na Pana Boga.
  • Zmiana mentalności od przekonania, że mamy do dyspozycji tylko słowa, do świadomości, że przemawia Bóg pełen mocy. Takie doświadczenia jak to, o którym wspomniałem, sprzyjają, aby jednak uwierzyć, iż za tą trzęsącą się galaretką, za tym zajączkiem, który wszedł właśnie do szynku pełnego wilków i lisic, czyli za tobą - ewangelizatorem, wchodzi wielki niedźwiedź – Pan nasz. I to On daje moc, dzięki której nie tylko ci wszyscy nie rzucą się na ciebie, ale jeszcze usłużą. Bo nasze słowa mogą być pełne mocy.
  • Zmiana mentalności od indywidualizmu do działania wspólnotowego. Często jest tak, że gdy prowadzimy ewangelizację, każdy z księży i wiele osób się stara. Ale na ogół nie jest to ujęte przez proboszcza, czy – wyżej – biskupa w jakąś strategię. Gdy wikary odchodzi, przychodzi następca i nie jest kontynuowane to, co było zaczęte, bo następca nie ma tej samej wizji - i wszystko się rozpada. Jeden z wikarych, z którym niedawno rozmawiałem, właściwie wewnętrznie płakał. Mówił, że przez trzynaście lat kapłaństwa do tej pory nie udało mu się zainspirować czegoś, co by przetrwało jego kadencję w danej parafii. Póki on jest, dzieło trwa, gdy odchodzi, przestaje istnieć. Nie wiem, czy tak samo jest ze świeckimi, ponieważ oni są i często będą w tej parafii do śmierci. Natomiast gdy chodzi o księży, panuje wielki indywidualizm. Przychodzi następca i z nim nowe stworzenie świata. A chodzi o to, aby ewangelizować razem. Pewnego dnia po konferencji pełnej miłych uwielbień i udanych głoszeń, zapytałem mojego znajomego: „No i jak?”. A on mówi: „Fatalnie. Ty głosiłeś, ty odprawiałeś większość obrzędów, ty nawet włączałeś mikrofony i roznosiłeś krzesła. Ty robiłeś wszystko – fatalnie!”. A ja byłem taki szczęśliwy i zadowolony! Wtedy uświadomiłem sobie, że mam być tylko częścią ciała, a nie całym ciałem. Byłem około dziesięciu lat proboszczem i na początku, jako ksiądz zbawiający świat, robiłem wszystko sam, łącznie z techniką. Potem ewoluowałem w kierunku proboszczowania, gdzie satysfakcję sprawia zarówno gdy mówię, jak i gdy mogę nie mówić, ponieważ mówią inni, a dzieło i tak idzie do przodu. Jednak obecnie największą satysfakcję sprawia mi, gdy dokonuje się jakieś dobro, o którym zapomnieli mnie poinformować i nie zdążyłem nawet wyrazić zgody.

 

o. Piotr Kurkiewicz OFM Cap
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript.