Bp Bronisław Dembowski
Asystent Kościelny Ogólnopolskiej Rady Ruchów Katolickich

Najpierw trochę o słowach: laicyzacja i sekularyzacja. Otóż my dzisiaj, używamy tych słów w znaczeniu dla nas pejoratywnym, jako odchodzenie od Boga. Jest to zła laicyzacja i zła sekularyzacja. Natomiast wyobrażam sobie pozytywną laicyzację, czyli wzmocnienie roli laikatu w Kościele. To byłaby świetna laicyzacja. Również sekularyzacja może być pozytywna. Niektórzy mówią, że Objawienie Starego i Nowego Testamentu wprowadziło sekularyzację, mianowicie: odróżnienie Boga Stwórcy od całej reszty, od stworzenia. W sytuacji kiedy różne mity pogańskie przebóstwiały całą rzeczywistość doczesną, należało zwrócić uwagę na to, kto jest Bogiem, jedynym Panem i Stwórcą. Pozostaniemy jednak przy zrozumiałym dla nas dzisiaj pejoratywnym znaczeniu słów: laicyzacja i sekularyzacja.
Zacznę od dwóch bardzo ważnych tekstów św. Pawła Apostoła. Pierwszy z Dziejów Apostolskich. Św. Paweł sądzony przez Festusa złożył przed królem Agryppą świadectwo o swoim nawróceniu. To jest trzecie z kolei świadectwo św. Pawła: „Jechałem do Damaszku z upoważnienia i z polecenia najwyższych kapłanów. W południe podczas drogi ujrzałem, o królu, światło z nieba, jaśniejsze od słońca, które ogarnęło mnie i moich towarzyszy podróży. Kiedyśmy wszyscy upadli na ziemię, usłyszałem głos, który mówił do mnie po hebrajsku: «Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz? Trudno ci wierzgać przeciw ościeniowi.» «Kto jesteś, Panie?» – zapytałem. A Pan odpowiedział: «Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz. Ale podnieś się i stań na nogi, bo ukazałem się tobie po to, aby ustanowić cię sługą i świadkiem tego, co zobaczyłeś i tego, co ci objawię. Obronię cię przed ludem i przed poganami, do których cię posyłam, abyś otworzył im oczy i zwrócił od ciemności do światła, od władzy szatana do Boga. Aby przez wiarę we Mnie otrzymali odpuszczenie grzechów i dziedzictwo ze świętymi»” (Dz 26, 12-18). To jest bardzo ważny tekst: jest w nim zawarta motywacja do działania apostolskiego, ważna również dla nas dzisiaj.
Jest jeszcze drugi tekst św. Pawła bardzo mocny i bolesny, ale trzeba go wysłuchać i zastanowić się nad nim i nad jego, niestety, aktualnością: „Albowiem gniew Boży ujawnia się z nieba na wszelką bezbożność i nieprawość tych ludzi, którzy przez nieprawość nakładają prawdzie pęta” (Rz 1, 18). Bezbożność – jak mówią mądrzy egzegeci – jest to stawianie siebie na pierwszym miejscu, miłość własna, aż do odrzucenia Boga. Ta bezbożność może być w człowieku, który myśli o sobie, że jest wierzący i religijny, ale szuka siebie, a nie chwały Bożej. Taki człowiek nakłada pęta prawdzie przez nieprawość, fałszywe sumienie, przeróżnego rodzaju zakłamania. Te słowa sprzed 2000 tysięcy lat są bardzo aktualne.
Słuchajmy teraz dalszych słów najpierw o poznaniu Boga, a potem o problemach moralnych: „To bowiem, co o Bogu można poznać, jawne jest wśród nich, gdyż Bóg im to ujawnił. Albowiem od stworzenia świata niewidzialne jego przymioty – wiekuista Jego potęga oraz bóstwo – stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła, tak że nie mogą się oni wymówić od winy. Ponieważ, choć Boga poznali, nie oddali Mu czci jako Bogu i Mu nie dziękowali, lecz znikczemnieli w swoich myślach i zaćmione zostało bezrozumne ich serce. Podając się za mądrych stali się głupimi. I zamienili chwałę niezniszczalnego Boga na podobizny i obrazy śmiertelnego człowieka, ptaków, czworonożnych zwierząt i płazów” (Rz 1, 19-23). Oczywiście jest tu mowa o bałwochwalstwie rzymskim. Możemy powiedzieć, że to nieaktualne, ale zaraz posłuchajmy, czy rzeczywiście nieaktualne: „Dlatego wydał ich Bóg poprzez pożądania ich serc na łup nieczystości tak, iż dopuszczali się bezczeszczenia swych ciał. Prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki. Amen. Dlatego to wydał ich Bóg na pastwę bezecnych namiętności: mianowicie kobiety przemieniły pożycie zgodne z naturą na przeciwne naturze. Podobnie też i mężczyźni porzuciwszy normalne współżycie z kobietą, zapałali nawzajem żądzą ku sobie, mężczyźni z mężczyznami uprawiając bezwstyd i na samych sobie ponosząc zapłatę należną za zboczenie. A ponieważ nie uznali za słuszne zachować prawdziwego poznania Boga, wydał ich Bóg na pastwę na nic niezdatnego rozumu tak, że czynili to, co się nie godzi” (Rz 1, 24-28). Czy te słowa są całkiem nieaktualne we współ-
czesnym świecie?
Najpierw jednak zwróćmy uwagę na problem niewierzących. Coraz częściej spotykamy się ze zjawiskiem niewiary. I to nie tylko w środowiskach wielkomiejskich, lecz także w małomiasteczkowych czy wiejskich. Coraz częściej spotykamy takie małżeństwa, w których jedna ze stron deklaruje się jako niewierząca. Zwiększa się liczba rodziców, którzy nie przywiązują Wyniki badań przeprowadzonych wśród młodzieży szkół ponad podstawowych przez wagi do chrztu dzieci.
Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego w 1996 r. wskazują, jak uzasadnione jest podnoszenie problemu wiary. Za głęboko wierzących uznało się tylko 10% badanych, wierzących 32%, niezdecydowanych 24,7%, obojętnych 14,9%, niewierzących 6,2%. Systematycznie praktykuje 21,9% badanych,
niesystematycznie 27,9%, natomiast 17% nie praktykuje wcale.
Oczywiście dane statystyczne nie są do końca miarodajne. Wartość ich zależy też od tego, kto i kogo pyta. Dlatego chciałbym przypomnieć słowa Ojca Świętego Jana Pawła II. W książce Przekroczyć próg nadziei, Vittorio Messori pyta: „Według przewidywań statystycznych, właśnie około roku 2000 po raz pierwszy w historii liczba muzułmanów będzie wyższa od liczby katolików. Już teraz sami tylko hinduiści liczniejsi są od protestantów i prawosławnych grecko-słowiańskich razem wziętych. Podczas swoich podróży apostolskich po świecie Ojciec Święty dociera często do regionów, gdzie wierzących w Chrystusa, zwłaszcza katolików, stanowią niewielką i kurczącą się mniejszość.
Jakich uczuć doznaje Wasza Świątobliwość w obliczu takiej rzeczywistości po XX wiekach ewangelizacji? Jaki dostrzega w tym zamysł Boga?” Ojciec Święty odpowiada, oczywiście skracam jego wypowiedź: „Żadna statystyka zmierzająca do czysto ilościowego ujęcia wiary, na przykład poprzez samo tylko uczestnictwo w rytach religijnych, nie dosięga sedna zagadnienia. Same cyfry tutaj nie wystarczają. W swoim pytaniu stawia Pan sprawę – jak sam Pan wspomniał, ‘prowokacyjnie’ – w ten sposób: policzmy, ile jest na świecie muzułmanów czy hindusów, policzmy, ile jest na świecie katolików czy też w ogóle chrześcijan, i będziemy mieli gotową odpowiedź na to, jaka religia jest w większości, która ma przed sobą przyszłość, która zaś zdaje się należeć tylko do przeszłości, owszem, podlega nawet systematycznemu procesowi rozkładu i zaniku. Tymczasem z punktu widzenia Ewangelii rzecz się ma zupełnie inaczej. Chrystus mówi: Nie bój się mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu naszemu dać wam królestwo (Łk 12, 32). Ewangelia nie jest obietnicą łatwych sukcesów. Nie obiecuje też nikomu łatwego życia”.
Tu wspomnę mojego opiekuna, mojego stryja, który miał wielkie trudności z wiarą. Kiedy zakomunikowałem mu, że idę do seminarium, powiedział: Nie spodziewasz się chyba, że powiem, iż bardzo dobrze robisz. Odpowiedziałem, że największym moim bólem jest właśnie to, że się tego nie spodziewam. Chwilkę porozmawialiśmy, a on powiedział: Muszę jednak przyznać, że Jezus nie okłamuje chrześcijan, nie obiecuje łatwego życia.
Stawia wymagania.
„Równocześnie Ewangelia – dalej cytuję Ojca Świętego – jest Wielką
Obietnicą: obietnicą życia wiecznego – dla człowieka poddanego prawu śmierci, obietnicą zwycięstwa przez wiarę – dla człowieka zagrożonego tylu klęskami”.
Sądzę, że powinniśmy nie tyle zastanawiać się nad niewiarą, ale powinniśmy sobie postawić zasadnicze pierwsze pytanie: Jaka jest nasza wiara? Bowiem od niej zależy skuteczność wszelkich naszych działań ewangelizacyjnych. Często nasza religijność, nasza wiara traktowana jest jako pewna użyteczność, służy na przykład poprawie samopoczucia. Ile razy w tym kościele, w konfesjonale słyszałem takie wyznanie: żadnego zadowolenia po spowiedzi nie odczułem, czy nie odczułam. W owym czasie na Placu Zamkowym sprzedawano rurki z kremem. Raz mi się zdarzyło, że komuś nieładnie powiedziałem: jeśli chcesz mieć dobre samopoczucie, to kup sobie rurkę z kremem.
Religia nie jest środkiem do poprawy samopoczucia, a bardzo często ją tak traktujemy. Dlatego najpierw musimy samych siebie ewangelizować. Mogę jednak zaufać, że na końcu drogi, gdy w pełni zawierzę Jezusowi Chrystusowi, będę miał taki pokój w sercu, jakiego świat dać nie może. Ale jednak nie szukam tego pokoju, tylko chwały Bożej. Na przykład nasza radość na modlitwie, zwłaszcza gdy tacy mili ludzie przygrywają, jak dziś tutaj. Zauważyłem, że nie dla wszystkich był to zwyczajny sposób modlitwy. Nie szkodzi, poznajemy różne sposoby modlitwy. Czasami bywa tak, że ktoś świetnie się czuje podczas takiej modlitwy i za tydzień przychodzi na spotkanie, żeby się równie dobrze czuć. I nic z tego, już się tak dobrze nie czuje. Bowiem trzeba szukać uwielbienia Boga, a nie dobrego samopoczucia podczas uwielbienia Boga. To jest istotnie ważna różnica.
Kościół często jest traktowany jako instytucja użyteczności publicznej. Rzeczywiście Kościół bardzo wiele dobrego robi dla społeczeństwa, ale czyni to dlatego, że jest oparty na prawdzie Chrystusowej. Jesteśmy więc chrześcijanami, członkami Kościoła, nie dlatego, że jest on użyteczny, tylko dlatego, że jest budowany na prawdzie, na Jezusie Chrystusie.
Stawianie swojego dobrego samopoczucia na pierwszym miejscu wywiera wielki wpływ na moralność, rodzi nawet relatywizm moralny: dobre jest to, co rodzi dobre samopoczucie. Obecnie i to wewnątrz świata chrześcijańskiego, musimy się przeciwstawiać kryzysowi moralności, relatywizmowi moralnemu. Najwyraźniej widać ów kryzys w sprawach, które nazwę sprawami rodzinnymi. Co stawia się na pierwszym miejscu jako zasadniczą wartość? Może warto zajrzeć do Raportu o stanie wiary. Jest to rozmowa Vittoria Messoriego z kard. Ratzingerem przeprowadzona bodaj w dwa lata po objęciu przez niego stanowiska prefekta Kongregacji Nauki Wiary, a więc już dość dawno.
Kardynał Ratzinger mówił: „W kulturze świata uprzemysłowionego zerwane zostały przede wszystkim związki między sferą seksualną a małżeństwem. Oderwany od małżeństwa seks, nie uporządkowany i pozbawiony odniesienia stał się na podobieństwo «pozostawionej [dryfującej] miny», problemem i zarazem siłą wszechobecną”.
Co się dzieje w naszych kochanych mass mediach w tej dziedzinie? Często tam widać owe oderwanie seksu od małżeństwa. Zdają się mówić: To przecież jest zaspokajanie naturalnej potrzeby. Są tacy ludzie, którzy twierdzą: Kościół mówi o prawie natury. Moje potrzeby seksualne są naturalne. Dlaczego więc Kościół się gniewa, gdy w tej dziedzinie robię to, co chcę, z kim chcę i kiedy chcę? W ewangelizacji świata jest to bardzo ważny problem: W jaki sposób mówić o tej sferze życia, żeby ukazać prawdę prowadzącą do dobra człowieka, który wymaga od niego porządkowanie nieładu w pożądaniach?
Następuje oderwanie seksu od małżeństwa, a także od prokreacji. Owszem, w nauczaniu przez „szeregowych” ludzi Kościoła niekiedy zdarzały się błędy, gdy się mocno mówiło, że podstawowym celem małżeństwa jest prokreacja, rodzenie dzieci. Ktoś mi powiedział o księdzu, który uważał, że pożycie płciowe w małżeństwie sakramentalnym jest właściwie z istoty swojej złe. Dopuszczone jest tylko po to, żeby były dzieci. Takie zdanie usłyszałem trzydzieści kilka lat temu. Od tamtej pory wahadło poleciało w drugą stronę, i to za daleko. Stanowczo za daleko. Bowiem niekiedy usprawiedliwiane jest każde pożycie seksualne i robi się, co tylko można, żeby „niechcianych” skutków nie było. Kiedyś się mówiło o błogosławionym stanie kobiety, a dzisiaj się mówi o niechcianej ciąży i trzeba walczyć o prawo do życia tego maleństwa, które wedle myśli Bożej powinno być zrodzone z miłości dwóch osób oddających się sobie wzajemnie i z miłości do tego, które się właśnie poczęło.
Byłem zdruzgotany, gdy oglądałem w TV młodego przestępcę, który podkładał ładunki wybuchowe. Został skazany na 14 lat więzienia. Na jego twarzy nie było widać żadnej skruchy. Wtedy sobie pomyślałem, czy ktokolwiek go kochał, czy kochali go jego rodzice? Stawiałem sobie to pytanie patrząc na niego. Modlę się za niego. Słuchajcie, my musimy nieustannie się nawracać, abyśmy byli w stanie świadczyć o miłości Bożej w stosunku do takich ludzi. Dzisiaj będą dawać nam świadectwo także ci, którzy ewangelizują w więzieniach. Jest to ważna sprawa.
Można jeszcze dużo mówić, ale moja podstawowa teza jest taka: musimy sobie postawić podstawowe pytanie: jaka jest nasza wiara? Czy nasza wiara jest rzeczywiście wiarą uwielbienia Boga i uznania naszej podstawowej zależności od Boga, bo On jest Stwórcą, a my jesteśmy stworzeniem? Czy rzeczywiście widzimy w Jezusie Chrystusie naszą nadzieję? Jest to warunek skuteczności naszego świadczenia tam, gdzie jesteśmy.
Ponadto, jak już powiedziałem, w dziedzinie moralnej ogromne spustoszenie robi w nas zasada: bardziej „mieć”, niż „być”, czyli odwrócenie chrześcijańskiej zasady: bardziej „być” człowiekiem, niż „mieć”. Konsumpcjonizm połączony z relatywizmem moralnym jest bardzo niebezpieczny. Niedawno odbyło się we Włocławku sympozjum na temat rodziny. Pani Smereczyńska, pełnomocnik rządu do spraw rodziny, mówiła mniej więcej tak: W tej chwili w Polsce od dwóch lat mniej jest urodzin niż zgonów. Wzrasta liczba rozwodów i wzrasta liczba dzieci pozamałżeńskich. Wzrasta liczba sierot społecznych. O tym sam się przekonałem. Bowiem w czasie wizytacji parafii w diecezji włocławskiej odwiedzam także domy dziecka. Dowiaduję się, że około 80% dzieci to sieroty społeczne. Rodzice ich żyją, ale lepiej było zabrać te dzieci do domu dziecka, bo dom nie był domem. Jednocześnie – dalej mówiła p. Smereczyńska – rodzi się atmosfera niechętna wobec rodzin wielodzietnych, nawet czasem się podkreśla, że musi to być rodzina patologiczna. Owszem, spotkałem się z wypadkiem patologicznej wielodzietności w naszej diecezji. Ale nie zawsze jest to patologia.
Przypominam sobie rekolekcje dla księży w Rzymie. Na tych rekolekcjach zabierała głos matka ośmiorga dzieci, której mąż był lekarzem ginekologiem, a więc wiedzieli, co robią. Oni chcieli mieć dzieci! Mąż zginął w wypadku samochodowym, gdy ósme było pod jej sercem. Dała sobie radę i kiedy do nas mówiła, to ósme było już college’u, a więc już po maturze. I nakrzyczała na nas: Księża, nie bójcie się mówić do młodych ludzi o pięknie wiernej miłości małżeńskiej, bo młodzi mogą się zachowywać na zewnątrz cynicznie, a w głębi serca tęsknią do takiej miłości, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Apostolstwo na rzecz rodziny jest dla świeckich niezmiernie ważnym wyzwaniem.
Argument, że nie stać nas na dzieci – mówiła dalej p. Smereczyńska – jest często wypowiadany przez takie rodziny, których materialnie stać na dużo. Znowu chodzi o to, by bardziej „mieć” niż „być”. Rodzi to wiele problemów. Bogatsze rodziny na ogół statystycznie mają mniej dzieci.
Kochani, problemów jest bardzo dużo. To, co miałem powiedzieć organizatorzy nazwali referatem. To nie był referat, ale żywe refleksje człowieka, który ze swojej pozycji patrzy na ten świat i wie, że statystyka nie wystarcza. Chodzi o jakość twojego i mojego stosunku do Boga. Chodzi o to, czy na pierwszym miejscu stawiam siebie: moje potrzeby i ich zaspakajanie. Czy też na pierwszym miejscu stawiam uwielbienie Boga i zaufanie, że to, co jest mi potrzebne do zbawienia, na pewno od Pana Boga otrzymam.