Maria Pankowska, Legion Maryi

W swojej dwudziestoletniej posłudze w Legionie Maryi miałam wiele apostolskich kontaktów z ludźmi starszymi i w podeszłym wieku. Dzisiaj pragnę opowiedzieć o moim spotkaniu z panią Alinką.

Była warszawianką, urodzoną na początku lat dwudziestych minionego wieku, w dość zamożnej, inteligenckiej rodzinie jako najmłodsza z trzech sióstr. Wszystko co najlepsze odziedziczyła po swojej matce, czułej, dobrej, wrażliwej na piękno i muzykalnej kobiecie. Natomiast jej szlachetny, ale despotyczny wobec starszych córek ojciec, Alinkę, najmłodszą i chorowitą bardzo rozpieszczał, co pozostawiło ślady w jej charakterze. Stąd chyba wzięło się jej nadmierne koncentrowanie uwagi na sobie, potrzeba bycia podziwianą i adorowaną, przy jednoczesnym poczuciu niepewności i zalęknienia. Młodość pani Alina spędziła w okupowanej stolicy, skąd po Powstaniu Warszawskim, wraz z matką, została wysiedlona na rzeszowską wieś. Tam przydzielono je do różnych gospodarzy. Wycieńczona, chorowita dziewczyna przeszła wtedy wiele upokorzeń. Po wojnie zamieszkały w Lublinie, gdzie pani Alina rozpoczęła pracę jako urzędniczka.

Panią Alinkę poznałam po śmierci jej matki, już jako emerytkę. Była wówczas, mimo swoich sześćdziesięciu lat, kobietą przystojną, elegancką i kulturalną. Prowadziła aktywny tryb życia, gdyż należała do Klubu Seniora i korzystała z wykładów na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Jako melomanka przychodziła na uczniowskie koncerty w Szkole Muzycznej, w której wówczas pracowałam. Znajomość nasza utrwaliła się przez wspólne przeżywanie piątkowych koncertów w lubelskiej Filharmonii. Czułam jej sympatię i wzrastające zaufanie do mnie, które poprzez późniejsze dramatyczne wydarzenia miały zacieśnić się w więzy trwałej przyjaźni.

Oto w sierpniu 1981 roku pani Alina została potrącona na ulicy przez samochód i doszło do złamania prawego uda i palców prawej dłoni. Po kilku dniach, gdy zaistniała konieczność wypisu ze szpitala, zastałam ją zagipsowaną i zdesperowaną do tego stopnia, że domagała się eutanazji, nie widząc dla siebie innego rozwiązania. Rzeczywiście, jej małe mieszkanie bez podstawowych wygód, znajdujące się na III piętrze starej kamienicy, nie nadawało się do zamieszkania przez samotną osobę o tak ograniczonej sprawności. Ostatecznie w moim domu znalazła stosowną opiekę, gdzie razem z moją córką i jej koleżanką dyżurowałyśmy przy chorej. Dopiero w październiku,  mieszkająca w Warszawie siostrzenica zorganizowała opiekę, a przede wszystkim pobyt na oddziale rehabilitacyjnym w Konstancinie, skąd pani Alina powróciła dopiero w stanie wojennym.

Kiedy byłam już legionistką Maryi, na początku lat dziewięćdziesiątych pani Alinka znów złamała nogę przy samym biodrze. Konieczna była operacja. Pamiętam swój stres, gdy w środku nocy chirurg chciał uzyskać zgodę pacjentki na operację, a pani Alina lękając się zabiegu, uzależniła wszystko od mojej decyzji. Ciężar odpowiedzialności przygwoździł mnie, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że rokowanie, zważywszy jej wiek i wątły organizm, było niepewne. Ale jako legionistka jeszcze bardziej byłam świadoma zagrożenia jej duszy, nieprzygotowanej do śmierci. Pani Alinka nie była osobą areligijną, chodziła do kościoła, ale z sakramentów nie korzystała. Moje poprzednie, delikatne próby skłonienia jej do zmiany, nie skutkowały.  Podobnie było z modlitwą różańcową; mimo ponawianych prób nie udało mi się zachęcić jej do odmawiania różańca, chociaż czciła Matkę Bożą. Dlatego często na zebraniach legionowych prosiłam moją wspólnotę o gorącą modlitwę w intencji prawdziwego nawrócenia pani Aliny. Ostatecznie operacja się udała i po miesiącu przetransportowano ją do prowincjonalnego szpitala na oddział geriatryczny. Mimo iż w tym czasie byłam bardzo zaangażowana w zakładanie nowych grup legionowych w naszej diecezji, odwiedzałam co tydzień panią Alinę, świadcząc jej drobne usługi i dodając ducha. Wytrwale ofiarowywałam Bogu przez przyczynę Matki Najświętszej swoje trudy, czas i nieprzyjemne wędrówki przez lasek do szpitala, ale przede wszystkim składałam ufnie modlitwy swoje i moich sióstr legionowych.

Pan Bóg jest miłosiernym i hojnym dawcą, odmierzającym „miarą dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą”.  Pani Alinka wracała do sprawności fizycznej i duchowej. Przed kapelanem szpitalnym odbyła spowiedź, otrzymała Sakrament Chorych i zaczęła przyjmować pana Jezusa w Świętej Eucharystii. Potem, za jej zgodą, udało mi się załatwić dla niej miejsce w jednym z lepszych Domów Pomocy Społecznej w Lublinie. Początkowo chciała się zamknąć w sobie, odizolować od mieszkańców.  Jednak po rozmowach ze mną i serdecznych zachętach, by wyszła ku ludziom, rozpoczęła aktywne życie w nowym środowisku. Uczestniczyła w zajęciach świetlicowych, wycieczkach krajoznawczych, za konkursy recytatorskie otrzymywała nagrody i pochwały dla placówki. Pomagałam przygotowywać jej scenariusze spotkań z okazji rocznic patriotycznych, a z grupą młodych legionistów wystawiłyśmy Jasełka w świetlicy.

Zbliżała się nie tylko do ludzi, ale i do Boga. Kiedyś, wspominam to ze wzruszeniem, poprosiła mnie o nauczenie dobrego odmawiania różańca i zakupienie książeczki z rozważaniami tajemnic różańcowych. Potem, przez kilka lat, prawie do śmierci, prowadziła codziennie modlitwę różańcową i koronkę do Miłosierdzia Bożego w Domu Opieki. Zajmowała się także kaplicą, układała kwiaty i podtrzymywała śpiew podczas nabożeństw. Włączyła się w szeregi Legionu Maryi jako auksyliatorka. Umarła 4 października, w dniu ukochanego przez nią św. Franciszka z Asyżu. Natomiast 7 października, w liturgiczne wspomnienie Matki Bożej Królowej Różańca Świętego, Maryja była przy nas, gdy wiozłam ją w trumnie do Warszawy na Mszę żałobną w kościele św. Boromeusza. Słoneczny dzień złotej jesieni żegnał panią Alinę razem z jej najbliższymi, gdy składano jej trumnę do rodzinnego grobu na Powązkach.

Dziękuję Bogu, że postawił na mojej drodze życia panią Alinkę, a Matce Najświętszej, że pomogła mi w wykonaniu apostolskiego zadania legionowego.

Panie Jezu, obdarz ją swoim światłem i pokojem!