Artykuł będący krytycznym spojrzeniem na szerzącą się w kraju „tolerancję” na sposób zachodni. W oparciu i przykłady z historii, jak również znaczna dozę zdrowego rozsądku autor stara się wykazać różnicę między współcześnie lansowanym wzorem tolerancji a tą, jaka panowała w Polsce, czy szerzej na ziemiach polskich przed II wojną światową i wcześniej.

 

Tolerancja – słowo będące na ustach wszystkich. Raz po raz „wykwita” w życiu publicznym jakieś wydarzenie, którego uczestnicy obrzucają się przymiotnikami czy epitetami: „nietolerancyjny”, „Ciemnogród” itp. Rzecz opiera się o wysokie stanowiska, skoro burmistrz Berlina poucza prezydenta Warszawy w sprawie organizacji parady gejów i lesbijek.
Znane postacie wypowiadają się w wielu programach na temat tolerancji i nietolerancji Polaków. Ot choćby pani Róża Thun z Fundacji im. Schumana w programie „Warto rozmawiać” przy okazji dyskusji nad chrześcijaństwem w Traktacie Konstytucyjnym UE próbowała odgrzebać demony przeszłości. Włożyła w usta przykładowego niechrześcijanina słowa brzmiące mniej więcej tak: dzięki Ci Boże, że nie ma tego chrześcijaństwa w eurokonstytucji, bo nic tylko patrzeć, jak chrześcijanie zaczną nas rżnąć z zawziętością równą tej, z jaką walczą o miejsce chrześcijaństwa w traktacie UE. Zdawać by się mogło, że – jak kiedyś śpiewała Maryla Rodowicz – „komuś pomyliły się epoki i stulecia”. Bo jak pokazuje historia ostatnich dziesięcioleci, to właśnie chrześcijanie są „w defensywie”.
Ta sama pani, jak można było wywnioskować z jej wypowiedzi, nie widzi różnicy między religijnością (o której mowa w Preambule Traktatu) a chrześcijaństwem. Stwierdzenia takie zdziwiły mnie tym bardziej, że to nikt inny, ale właśnie Robert Schuman napisał: „Demokracja zawdzięcza swoje istnienie chrześcijaństwu. Powstała ona wtedy, kiedy człowiek został wezwany do zrealizowania w swoim życiu doczesnym zasady godności osoby ludzkiej, w ramach wolności indywidualnej, poszanowania praw każdego i praktyki braterstwa wobec wszystkich /.../ Demokracja jest związana z chrześcijaństwem doktrynalnie i chronologicznie /.../ Chrześcijaństwo uczyło równości wszystkich ludzi, dzieci tego samego Boga, odkupionych przez Chrystusa, bez różnicy rasy, koloru skóry, klasy i zawodu. Przyniosło ono uznanie godności pracy i obowiązek jej uznania przez wszystkich. Przyniosło pierwszeństwo wartości wewnętrznych..”. A wszak na demokracji opiera swe istnienie Unia Europejska.
Cóż, prezes Fundacji im. Schumana, nie musi widocznie być z samym Schumanem – jak mawiają Rosjanie – sagłasna. Nie ukrywam, że poglądy p. Thun nie są mi bliskie. Ale tak to już niestety jest, że do wysiłku i zastanowienia się nad wieloma sprawami skłania nas sytuacja, w której stykamy się z oponentami czy osobami negującymi to, co dla nas ważne. Postanowiłem więc dorzucić garść uwag do rozważań o tolerancji.
Mam szczęście mieszkać na wschodzie Polski. Teren ten, „od zawsze” pograniczny, jest chyba najlepszym polem do „studiów tolerancji”. Tutaj od wieków jak w tyglu mieszały się różne wyznania, narody i kultury. Prawosławni, katolicy, unici, starozakonni i karaimi oraz muzułmanie żyli tutaj przez całe stulecia obok siebie. Wsie na samej tylko Lubelszczyźnie zamieszkiwali w przeszłości Polacy, Rusini, Rosjanie, Żydzi, Grecy, Ormianie, Tatarzy, Niemcy, Czesi, Holendrzy, Włosi i inni. Sami tylko Żydzi zamieszkiwali w ponad 100 miejscowościach na Lubelszczyźnie. Do dziś wędrując po Ziemi Lubelskiej spotyka się ślady bytności tych wszystkich nacji i wyznań. Są to głównie cerkwie i kościoły, rzadziej synagogi czy kirkuty, ale można natrafić również na zbory kalwińskie czy ariańskie albo zagubione wśród drzew mizary. Wiele jest miejscowości, gdzie obok siebie stoją cerkiew i kościół, a nierzadko zachowana szczęśliwym trafem bożnica. We Włodawie odbywa się od wielu już lat Festiwal Trzech Kultur, koncerty i spektakle mają miejsce kolejno w synagodze, cerkwi i kościele, w Zamościu na długości 200 metrów znajduje się cerkiew, kościół rzymskokatolicki i polskokatolicki, w Łęcznej jest największy w Polsce zbiór judaików, w Bończy ludzie idą razem na nabożeństwo – jedni do cerkwi, inni do kościoła.
Każdy jednak, kto zna choć trochę historię, nie zgodzi się z poglądem, że panowała tutaj zgoda, harmonia i tolerancja. Wystarczy prześledzić dzieje ostatnich kilku stuleci, aby zobaczyć, jak to np. w XVII w. Kozacy rżnęli bezlitośnie Żydów i Polaków. Jak to batiuszka car nawracał – przy pomocy nahaja, Kozaków i Sybiru – unitów na prawosławie, jak to sanacyjne władze Polskie burzyły cerkwie prawosławne na wschodzie Lubelszczyzny. Druga wojna światowa dopełniła kielich goryczy. Niemcy, przy wydatnej pomocy policji ukraińskiej, „oczyszczali” te tereny z Żydów. Później zaś UPA mordowała wszelkich innych zajmanciw: Polaków, Rosjan, Czechów, Niemców. Po przejściu frontu w 1944 r. role się odwróciły i w granicach pojałtańskiej Polski NKWD wraz z wojskiem i UB oczyszczało wschodnie tereny w ramach Akcji „Wisła” z UPA i jej faktycznych i rzekomych sojuszników. Nie jest to pozytywny i godny naśladowania obraz.
Wystarczy jednak sięgnąć nieco głębiej w „tkankę etniczną” Wschodu, nieco bardziej wnikliwie przeanalizować historię tego terenu, a nasuwa się wniosek, że to nie miejscowi, tutejsi, stanowili zarzewie tych wszystkich wojen, rzezi i walk, choć brali w nich udział. „Inspiracja” prawie zawsze przychodziła z zewnątrz, czy to od rządzących, czy też spoza granic. Unia Brzeska pochłonęła bardzo wiele ofiar jak na tak zbożne przedsięwzięcie. Nie chcę tutaj jej negować, ale dla oddania prawdy trzeba napisać, że niektóre diecezje prawosławne (łucka, przemyska i lwowska) przyjęły Unię pod koniec XVII albo na początku XVIII w., czyli ponad 100 lat po jej podpisaniu (i dodać należy, że stało się to ostatecznie tylko dzięki wielkim wpływom i charyzmie kilku znanych duchownych). Zatem zbytnim optymizmem trącą teksty, jakie czyta się w wielu publikacjach dotyczących historii Kościoła, że oto ludność pragnęła powrotu do papieża. Nacjonalizm ukraiński, w wyniku działalności którego zginęło na Kresach przedwojennej RP dziesiątki tysięcy Polaków, Żydów, Czechów, ale i „nieprawomyślnych” Ukraińców, to wymysł „Moskala” Dmitra Doncowa. Ów nacjonalizm był zresztą skutecznie podtrzymywany przez Niemców, czemu nie zaprzeczą nawet sami upowcy, jeżeli chcą rzetelnie podejść do historii UPA. Bo wszak tylko członkowie samozwańczego rządu ukraińskiego wraz ze Stefanem Banderą wyszli wolni ze specjalnego „bunkra dla VIP-ów” w Sachsenhausen, gdzie stracił życie „Grot” Rowecki i wiele innych znanych postaci z całej Europy.

***
Mimo tego wszystkiego można powiedzieć, że do XIX w., a jeszcze i do II wojny światowej na terenach wschodnich RP panowała tolerancja pozytywna. W porównaniu z tym, co przyszło z II wojną światową i potem, faktycznie można mówić o tolerancji. Zjawisko to oparte było na, moim zdaniem, swego rodzaju naturalnym procesie dopasowywania się ludzi, którzy żyli obok siebie, mimo że różnili się językiem, wyznaniem, narodowością. W myśl zasady, że przysłowiowy prosty człowiek zawsze może się z inny prostym człowiekiem dogadać, nawet jeśli nie mówią tym samym językiem.
Dzieje się tak dlatego, że łączy ich pewne pierwotne prawo, które nakazuje dzielić ludzi jedynie na dobrych i złych. Dzięki temu inni oceniani są „po uczynkach”. W wiosce, w której mieszkałem, gdzie przeważają katolicy, Świadkowie Jehowy cieszyli się większym szacunkiem niż proboszcz, bo ludzie wiedzieli, że żaden ze Świadków ich nie oszuka, że nie piją i nie awanturują się. Pleban za to nie wylewał za kołnierz i „edukował seksualnie” z ambony nawet najmłodszych. A żyć trzeba dobrze i zgodnie, jeśli się nie chce być wyrzuconym poza nawias społeczności.
Dziś mówimy o ekumenizmie, a już wiele lat przed wojną w Holeszowie na Lubelszczyźnie „żenili się i dobrze żyli. Kiedy np. dziewczyna katoliczka szła do prawosławnego domu, to zostawała prawosławną, a gdy prawosławny szedł do katolickiego zostawał katolikiem” [skąd ten cytat?] . Dziś mówimy o dialogu między religiami, a już od kilkuset lat stoją obok siebie we Włodawie kościół, cerkiew i synagoga. Wiele jest w naszym kraju osób krzyczących o niemal wyssanym z mlekiem matki antysemityzmie Polaków, a tylko jeden Szewach Weiss miał odwagę przyznać, że Polska to jedyny kraj, gdzie praktycznie nie było pogromów Żydów przez setki lat. Kiedy na Zachodzie już od czasów Filipa Pięknego we Francji kasowano majątki żydowskie, kiedy kolejni carowie traktowali Żydów jak swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, co pewien czas puszczając na nich Kozaków, w Polsce na samej tylko Lubelszczyźnie Żydzi zamieszkiwali przed wojną w 100 miastach i miasteczkach, stanowiąc nieraz 90% ludności. Kiedy czyta się choćby historie poszczególnych gmin na Lubelszczyźnie, zawsze zauważy się, iż w skład samorządu wchodził jakiś Moszek, Abram czy Srul.
Ludzie często zbierali się na wspólne nabożeństwa majowe przy kapliczkach, bez względu na to, czy ktoś był katolikiem, prawosławnym czy unitą. Nie dziwi zatem ból, nie tylko prawosławnych, kiedy to w 1937 r. „panowie z Warszawy” zadecydowali o burzeniu cerkwi na Chełmszczyźnie. Epizody z tych wydarzeń opisuje Eustachy Świeżawski, właściciel majątku Hołubie nad Bugiem. Wzburzenie to ogarnęło również wielu katolickich sąsiadów nie mogących zrozumieć, czemu rząd polski burzy świątynie, które nieraz przez wieki były greckokatolickie. Ale, jak pisze wspomniany Świeżawski „widocznie nasz premier uważał, że tak trzeba abyśmy wkrótce potem mogli być silni zwarci i gotowi, aby móc nie dać nikomu ani guzika”. Lecz, jak pisze dalej, „Pan Sławoj rzeczywiście nie dał nikomu ani jednego guzika ze swego munduru: zachował je wszystkie uciekając do Rumunii. Ale już dwa lata wcześniej zagubił coś może ważniejszego: honor narodu”.
Mimo tego, za nieco naciągane uważam twierdzenia niektórych historyków, że późniejsze rzezie dokonywane przez UPA były swego rodzaju pokłosiem akcji rewindykacyjnej. Nawet prof. Edward Prus, który z zajadłością tropi wszystko co banderowskie i stara się udowodnić bezwzględną słuszność akcji „Wisła”, pisze w książce „Operacja »Wisła«”, że „Powiaty chełmski, włodawski i białopodlaski wchodzące w skład banderowskiej »Zacurzonii« nie miały swoich stałych kohort UPA, nawiedzały je jedynie w sposób planowy sotnie rajdowe”. W moim odczuciu to dowód na to, że miejscowych Ukraińców tyle samo obchodziła Samostijna, co i Rzeczpospolita. A należy zwrócić uwagę, że to tutaj rozwalano ich domy boże, czemu zatem nie brali odwetu, okazja wszak była doskonała?
Sądzę, że z prostej przyczyny – byli „nieświadomi narodowo”, jak zapewne określiliby ich zarówno OUN-owcy, jak i ci, którzy chcieli przed wojną polonizować te tereny (jak to się wówczas pisało „ograniczać wpływy prawosławia”). Bo tak naprawdę ludzie miejscowi czuli się przede wszystkim „tutejszymi”, a ojczyzna ograniczała się do ich wioski lub kilku okolicznych. Bo być może nie oddalali się poza nie, tak jak np. moja babcia – i nazywanie jej Ukrainką, mimo że chodziła do cerkwi, było równie bezsensowne, co nazywanie jej Polką. I w tym kontekście twierdzenia wspomnianego prof. Prusa, z których można wywnioskować, że w zasadzie Ukraińcy powinni być wdzięczni za operację „Wisła”, bo oto zostali przeniesieni z kurnych karpackich chat w solidne, murowane, poniemieckie budynki – brzmią jak sarkazm. Pomijając już to, że zostawiali nie tylko kurne chaty, ale i hrubieszowskie czarnoziemy, to czy ktoś ich pytał, czy chcą tych „luksusów”?  
Równie absurdalne jest twierdzenie OUN-owców i upowców usprawiedliwiających rzezie na Polakach z Wołynia i Podola tym, że walczono w ów sposób z polonizacją tych terenów. Prawda jest bowiem taka, że „aparat polonizacyjny”, jeśli tak można powiedzieć, czyli administrację, policję, inteligencję polską czy osadników wojskowych i cywilnych, bolszewicy wywieźli tuż po zajęciu tych ziem przez Armię Czerwoną. W środku siarczystej zimy 1940 r. byli dowożeni do stacji kolejowych do bydlęcych wagonów nieraz własnymi końmi i saniami (jak to się stało udziałem moich pradziadków). Ci zatem, którym dane było położyć głowy pod upowskie kosy i siekiery, a rzadziej kule, to byli ci, którzy od dziesiątków, jeśli nie setek lat orali wołyńską ziemię pospołu z ukraińskimi sąsiadami.  

***
Tak wyglądała wspomniana tolerancja pozytywna. Tymczasem „wzory zachodnie” proponują nam tolerancję negatywną. Polega ona na tym, że równa się w dół – niech nikt się nie wychyla. Laicka Republika Francuska proponuje nam, aby nie zawieszać krzyży w salach szkolnych i innych budynkach publicznych, aby muzułmanki nie nosiły chust, a Żydzi jarmułek – bo to „uzewnętrznianie” swej religii, a to może razić innych. Takie podejście prowadzi przede wszystkim do zamykania się różnych grup religijnych. Każdy winien „modlić się we własnej izdebce”. I nie ma przesady w twierdzeniu, że oto mamy prostą drogę do tego, aby uznać wszystkich muzułmanów za terrorystów lub domniemywać, że Żydzi wrzucają małe dzieci do beczki nabitej gwoździami, aby utoczyć ich krwi na rytualne mace. Izolacja prowadzi bowiem do nieufności i niechęci, której podstawową przyczyną jest niewiedza. A ona, jak mówi stare powiedzenie, jest gorsza niż głupota. Efekty tego już widać w „tolerancyjnej” Francji – malowanie swastyk na macewach i antysemickich haseł, a ostatnio nawet podpalenia synagog; w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy na Korsyce dokonano trzydziestu ataków bombowych na domy muzułmańskich imigrantów z Afryki Północnej. Sprawę co prawda próbuje się bagatelizować, podając informacje, iż sprawcy tych czynów są bądź to samotnymi, izolowanymi, sympatykami nazizmu lub też są po prostu psychicznie chorzy. Jednak wydaje się, że incydenty takie nie powinny mieć miejsca w takiej skali w kraju, który od wielu dziesięcioleci pracuje intensywnie nad swoją tolerancją.
Warto tu jednak zwrócić uwagę i na to, że taki stan rzeczy (tzn. świat bez krzyży, gwiazd Dawida, półksiężyców itp.) jest na rękę tylko jednej grupie światopoglądowej – ateistom, których zdają się drażnić wszelkie symbole religijne. I tak naprawdę usatysfakcjonowana jest tylko ta jedna, wcale nie najliczniejsza, grupa. Czyżby o to właśnie chodziło ?
Opowiadano mi kiedyś nad Bugiem taką historię: Pewien wieśniak jechał furmanką, spotkał przy drodze idącego drugiego wieśniaka, prawosławnego, który pozdrowił go „Pochwalony Jezus Chrystus” i poprosił o podwiezienie. Chłop zabrał go i jadą dalej. Po chwili Żyd się napatoczył. Ten również pozdrowił ich mówiąc: „Jahwe mi was zesłał, podrzućcie mnie do Włodawy”. Chłop zabrał i Żyda. Wreszcie tuż pod Włodawą spotkał urzędnika, który powiedział „Dzień dobry, zabierzecie mnie gospodarzu do miasta?”. Chłop go nie zabrał. Na pytanie dwóch swoich towarzyszy podróży „dlaczego?”, chłop odrzekł: „Każdy z was pozdrowił mnie chwaląc jednocześnie swego Boga, a taki, który w Boga nie wierzy, to i zabić może”. Choć należałoby dodać, że ci którzy mówią, iż wierzą, również zabić mogą.

***
Uważam, że wzajemne poznawanie się przedstawicieli różnych religii, kultur i światopoglądów jest podstawą tolerancji, która powinna rodzić szacunek. A izolacja czy wręcz szykanowanie którejkolwiek z grup nie prowadzi do niczego dobrego, a już na pewno nie jest przejawem tolerancji. I tutaj zapewne wielu mogłoby mi zarzucić: No to się zapędziłeś w kozi róg, bo wszak geje i lesbijki również chcą pokazać i zaznajomić świat z tym, że istnieją, że są inni. Tymczasem różne środowiska, również katolickie, protestują, blokują czy otwarcie sprzeciwiają się wszelkim manifestacjom. Jest to faktem i nie zaprzeczam. Jednak ważną rzeczą jaka się tutaj jawi jest nie tylko sama manifestacja swych poglądów, ale to w jaki sposób się to robi. Jestem młodym i wydaje mi się, że tolerancyjnym człowiekiem, jednak kiedy oglądam parady gejów w miastach Europy Zachodniej, włos mi się na głowie jeży. Widok gołych pośladków upstrzonych różnymi malowidłami, tudzież pań w strojach zakonnic, ordynarnie wymalowanych, to w moim odczuciu nie jest dobra forma manifestacji swej inności. Ja czuję się zdegustowany, zaś o ludziach w wieku mego ojca czy starszych już nie wspomnę – i nazywanie ich Ciemnogrodem niczego nie załatwia. Bo jak ma się w takiej sytuacji czuć człowiek wierzący, chrześcijanin, kiedy widzi geja przebranego za biskupa? Dla mnie to jest ewidentny brak szacunku dla innych. Wszak geje też nie lubią, kiedy np. nazywa się ich „pedałami”. Z pewnością też parady i manifestacje tego typu nie rodzą szacunku, ale właśnie lęk przechodzący w agresję. A czy oto chodzi organizatorom? Czasem wydaje mi się, że nie widzą oni różnicy między manifestacją a prowokacją lub też celowo jej nie uznają. Mój tragicznie zmarły przyjaciel mówił: „Należy ich (homoseksualistów) szanować, ale do cholery nie róbmy z tego, że ktoś ma taką orientację, cnoty”. Tymczasem można odnieść wrażenie, że bycie homoseksualistą (lub przynajmniej dawanie powodów otoczeniu, by tak mogło danego człowieka odbierać) jest dziś w modzie, jest trendy. Jak pokazuje przykład rosyjskiego zespołu Tatu, może nawet przynieść popularność. Zresztą niedawno zespół ten postanowił zerwać ze swym lesbijskim wizerunkiem. Rodzi się zatem pytanie zasadnicze: na jakiej podstawie i jak można określić, kiedy ktoś jest faktycznie homoseksualistą, a kiedy to tylko moda, bo raczej trudno jest wymagać jakichś specjalnych praw dla „mody”.

***
Być może owoc tolerancji negatywnej jest w pewnym sensie pozytywny. Jest nim bowiem bezkształtna społeczność, beznamiętna, laicka masa, możliwe, że niepodatna na nacjonalizmy, na katolicką czy inną „ortodoksję”, na chorobliwy (zdaniem niektórych) patriotyzm i wszelkie inne „-izmy”. Co najwyżej, i to z pewnością, podatna jest na tzw. pop-kulturę. Zapewne też masa taka przez to jest bardziej bezwładna i w konsekwencji bezpieczna. Bo jeśli społeczeństwo ma pełny brzuch i nie ma ideałów, to raczej nic nikomu (również władzy) z jego strony nie grozi. Mnie jednak taki naród przypomina plantację równo posadzonych jednowiekowych sosenek, którą leśnicy nazywają lasem. Czym taki „las” różni się od prawdziwego lasu wie każdy, kto był w Puszczy Białowieskiej.